środa, 5 sierpnia 2015

Twin Peaks zmieniło nazwę... [unboxing]


Miasteczka Wayward Pines nie muszę chyba nikomu przedstawiać. W 2012 roku pojawiła się pierwsza książka Blake'a Croucha opisująca losy agenta Ethana Burke'a, który budzi się pośrodku lasu w zakrwawionej koszuli, nie ma przy sobie żadnych rzeczy osobistych, a na domiar złego nie może sobie przypomnieć kim jest. Przepełniony lękiem postanawia udać się ku najbliższemu miasteczku, którym jest właśnie Wayward Pines...
"Sam fakt, że cierpisz na paranoję, nie oznacza, że nie chcą cię dopaść." /Joseph Heller/


Tom pierwszy trylogii liczy (w wyd. ory.) 80 tysięcy słów. Tyle wystarczyło, aby zawładnąć wyobraźnią czytelników na całym świecie. Powieść Croucha bardzo szybko została okrzyknięta następcą Miasteczka Twin Peaks (z resztą bardzo podobnie było z trylogią Miasteczka Palokaski). Jako wielbicielka niezwykłego serialu Lyncha, już nie raz przekonałam się, że tego pomysłu nie da się powielić, ani kontynuować. Powiedziałam sobie trudno, ale to nie osłabiło mojej słabości do małych miasteczek. Jednak gdy Wayward Pines pojawiło się na naszym rynku w 2014 roku (za sprawą wydawnictwa Otwarte), nie rzuciłam się na nie jak na krwisty ochłap mięsa, oj nie, miałam godność, zachowałam dystans. Momentem przełomowym okazał się maj tego roku (2015), wtedy bowiem wyemitowano pierwszy odcinek serialu wyprodukowanego na podstawie trylogii Croucha. Mój partner od kilku miesięcy namawiał mnie na jego zobaczenie, a że miałam serialową depresję po obejrzeniu ostatniego odcinka drugiego sezonu "Penny Dreadful", łatwo wpadłam w zasadzkę "pocieszyciela". Po trzech odcinakach Wayward Pines powiedziałam kategorycznie: "Stop! Ja muszę to przeczytać!". Wartka akcja, gęstniejąca atmosfera i wspaniałe zdjęcia sprawiały, że miałam ochotę oglądać jeden odcinek za drugim. Już na tym początkowym etapie wiedziałam, że Twin Peaks to nie jest. Moje serce zabiło jednak szybciej z powodu głównego bohatera. Uwielbiam postacie, które mają w sobie moc przeciwstawiania się społeczności. Na styku ścierających się racji powstaje dramatyczne napięci, które zwiastuje katastrofę. Uwielbiam takie schematy, w których brzmi choć maleńka nuta fatum "Antygony". Dodatkową zachętą, do sięgnięcia po wersje papierową było również to, że serial inspirowany jest książką, a nie odwrotnie.  Tej kombinacji ufam bardziej (z mojego doświadczenia wynika bowiem, że książki na podstawie seriali niestety są stratą czasu). Tak oto stałam się właścicielką pierwszych dwóch tomów; gdy je rozpakowałam, wiedziałam jedno: dziś czeka mnie nieprzespana noc.    











Brak komentarzy:

Prześlij komentarz