Miasteczka Wayward Pines nie muszę
chyba nikomu przedstawiać. W 2012 roku pojawiła się pierwsza książka Blake'a Croucha
opisująca losy agenta Ethana Burke'a, który budzi się pośrodku lasu w
zakrwawionej koszuli, nie ma przy sobie żadnych rzeczy osobistych, a na domiar złego
nie może sobie przypomnieć kim jest. Przepełniony lękiem postanawia udać się ku najbliższemu miasteczku,
którym jest właśnie Wayward Pines...
"Sam fakt, że cierpisz na paranoję, nie oznacza, że nie chcą cię dopaść." /Joseph Heller/
Tom pierwszy trylogii liczy (w wyd. ory.) 80 tysięcy
słów. Tyle wystarczyło, aby zawładnąć wyobraźnią czytelników na całym świecie. Powieść Croucha bardzo
szybko została okrzyknięta następcą Miasteczka Twin Peaks (z resztą bardzo podobnie było z trylogią Miasteczka Palokaski). Jako wielbicielka
niezwykłego serialu Lyncha, już nie raz przekonałam się, że tego pomysłu nie da
się powielić, ani kontynuować. Powiedziałam sobie trudno, ale to nie osłabiło mojej słabości do małych miasteczek. Jednak gdy Wayward Pines pojawiło się na naszym
rynku w 2014 roku (za sprawą wydawnictwa Otwarte), nie rzuciłam się na nie jak
na krwisty ochłap mięsa, oj nie, miałam godność, zachowałam dystans.
Momentem przełomowym okazał się maj tego roku (2015), wtedy bowiem wyemitowano pierwszy odcinek serialu wyprodukowanego na podstawie trylogii Croucha. Mój partner od kilku miesięcy namawiał mnie
na jego zobaczenie, a że miałam serialową depresję po obejrzeniu ostatniego
odcinka drugiego sezonu "Penny Dreadful", łatwo wpadłam w
zasadzkę "pocieszyciela". Po trzech odcinakach Wayward Pines
powiedziałam kategorycznie: "Stop! Ja muszę to przeczytać!".
Wartka akcja, gęstniejąca atmosfera i wspaniałe zdjęcia sprawiały, że miałam
ochotę oglądać jeden odcinek za drugim. Już na tym początkowym etapie wiedziałam,
że Twin Peaks to nie jest. Moje serce zabiło jednak szybciej z powodu głównego bohatera. Uwielbiam postacie, które mają w sobie moc przeciwstawiania się społeczności. Na styku ścierających się racji powstaje dramatyczne napięci, które zwiastuje katastrofę. Uwielbiam takie schematy, w których brzmi choć maleńka nuta fatum "Antygony". Dodatkową zachętą, do sięgnięcia po wersje papierową było również to, że serial inspirowany jest książką, a nie odwrotnie. Tej kombinacji ufam bardziej (z mojego doświadczenia wynika bowiem, że książki na podstawie seriali niestety są stratą czasu). Tak oto stałam się właścicielką pierwszych dwóch tomów; gdy je
rozpakowałam, wiedziałam jedno: dziś czeka mnie nieprzespana noc.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz