poniedziałek, 13 stycznia 2014

[R] Doktorku, ile jest lśnienia w śnieniu?



"Doktor Sen" przychodził do mnie wiele nocy, ale nie potrafił mi ulżyć w bólu dotarcia do końca swojej własnej opowieści. Niektórzy twierdzą, że przez to, że nie mam kota. Może tak, może nie :) Musiałam sobie jednak jakoś poradzić. Z butelką wina, serem gorgonzola i śliwkowymi żelkami było znaczenie łatwiej, co nie oznacza, że krócej. Po sześciu tygodniach udało mi się kończyć "Doktora Sen". Przez dłuższy czas zastanawiałam się jednak, czy nie byłoby lepiej przemilczeć to, co wydarzyło się miedzy pierwsza, a ostatnio stroną...

Czasem jest tak, że nabieramy się na najprostsze sztuczki, znamy je, ale są tak skuteczne, że nie umiemy ich uniknąć. Wiara pokładana w pisarza + kampania reklamowa + same pozytywne opinie tuż po premierze = porażka... Nigdy nie czytam na siłę, jeśli mnie coś nie pociąga, to odkładam na półkę, jak zdąży się zakurzyć, to najwyraźniej nie było warto. Magia sprzedaży i Wielkości Króla tym razem jednak zadziałały bezbłędnie. Z każdą stroną wierzyłam bowiem, że zaraz będzie lepiej. W końcu było tak źle, że musiałam wyznaczać dzienne limity, bo najzwyczajniej nic mnie nie ciągnęło do czytania. Rozczarowałam się, to normalne, ale czemu ja się temu rozczarowaniu dziwie?  :) Nie raz i nie dwa, King zapodał zapchajdziurę, więc to chyba mnie zabrakło dystansu i zbytnio się podjarałam.  Wstyd, że dałam się ponieść popkulturze. Z jednaj strony to nieuniknione, bo jestem dzieckiem swoich czasów, ale z drugiej, zawsze wstyd…

Grubość książki „Doktor Sen” przemawiała do mnie niczym pączek w polewie czekoladowej: jestem deserem dla wielbicieli „Lśnienia”  i całej twórczości Kinga. Pączek okazał się puszysty, ale bez nadzienia, choć polewa była dobra. Rozczarowanie zawsze przychodzi, bo nawet kiedy sobie człowiek wytłumaczy, że King już pisał sequele i okazywały się całkiem inna bajka, to mimo wszystko nadzieja (i wiara) pozostanie matką tych wszystkich, co czekają na Godota :) No dobra, może trochę dramatyzuje. Rozczarowanie jest bardzo prostą, choć zaskakująca emocją, która pojawia się gdy nasza nadzieja ulega brutalnej konfrontacji z rzeczywistością. Zawiodłam się bo książka okazała się mniej wartościowa niż zakładałam. Trudno, ale sama nie jestem bez winy :) Poprzednie sequele Kinga luźno nawiązywały do wydarzeń je poprzedzających. W przypadku „Doktora Sen” mamy odczynienia niemal z nowa, całkiem osobną historią, która naprawdę ma mało wspólnego z „Lśnieniem”. Ile więc lśnienia w śnieniu?



 ilustracja: Vincent Chong
Stosunkowo niewiele. W książce jedynie parę razy pojawia się słowo „Panorama”, zawsze użyte w kontekście tego, co przeminęło. Najwyraźniej King chciał pokazać, że hotelu już nie ma, to co w nim było również przeminęło. Pozostały jedynie wspomnienia i bolesna pustka. Minął jakiś czas, świat się zmienił, poszedł na przód. "Lśnienie” z „Doktorem sen” łączy silnie tylko ten sam bohater, choć jednak już trochę inny: Danny stał się Danielem - Dorósł i stał się kimś, kogo dopiero odkrywamy na nowo - nowy bohater, nowej opowieści. Jak to zwykle bywa, im więcej porównujemy, tym więcej różnic dostrzegamy. „Lśnienie” przytłacza klaustrofobią, potęgującym napięciem przed narastającym niebezpieczeństwem oraz zmieniająca się perspektywą (dzień/noc, zimno/ciepło, życie/śmierć). Niemym narratorem wydarzeń jest przyroda odzwierciedlająca i kreująca nastroje. Duchy są eterycznym złem, którego istnienia nie jesteśmy pewni. „Lśnienie” to powieść, w której King bawi się czytelnikiem, popychając go w głąb labiryntu własnego strachu. Co z tego zastało w „Doktorze sen”? Nic. Czytelnika rzucono na ogromną przestrzeń otwartych dróg Ameryki, po których podróżują krwiożerczy staruszkowie. Mamy więc powieść drogi, ale nie nadaje to specjalnie tępa akcji, jest ona bowiem skutecznie poprzecinana losami kilku bohaterów (dlatego tak dobrze się przy niej zasypia). Opowieść nie trzymała mnie w napięciu, bo nie ma co tu trzymać. Ani nie przywiązałam się do bohaterów, ani nie zaciekawiła mnie historia, ani potwory nie były straszne. Rozumiem, że wielbiciele „Lśnienia” poczuli rozczarowanie. Wydarzenia Panoramy stanowią jedynie ciche echo w całości powieści. Oczywiście pojawia się Lucy i Hallorann, ale już  tylko jako wspomnienia. Głos nieżyjącej matki doprowadza Danny'ego do porządku w chwilach, gdy robi coś źle. Chłopak przekracza jednak bezpieczne granice matczynych rad, staczając się na dno, jak jego ojciec.

„Grawitacja nie istnieje, to życie jest po prostu ciężkie” 



Jasność jest darem a zarazem ogromnym obciążeniem. Ból stanowi nieodłączną część bycia wyjątkowym. Danny próbuje więc uciszyć jasność zapijając ją alkoholem. Powtarza błędy ojca, aż do momentu, gdy uświadamia sobie, że dar wyniszcza go psychicznie, ale alkohol niszczy fizycznie i moralnie. Jedna noc, z przypadkowo spotkaną kobietą, zmienia całe jego życie. Danny uzmysławia sobie, że wszystkie wartościowe rzeczy, które posiadał, już przeminęły, że teraz musi zbudować wszystko od nowa. Szukając swojego miejsca na świecie, w końcu trafia do małego miasteczka, gdzie podejmuje pracę w miejscowy hospicjum. Tutaj Bóg wstrzymał oddech, a wszyscy wiedzą wszystko o wszystkich i nikt nie ignoruje tego, co widzi. Miejsce idealne na odkupienie win. Przyjaźń i wsparcie pomagają mu odnaleźć sens w życiu. Mimo bogatego tła obyczajowego, Danny jako bohater powieści nie jest zbyt interesujący.  Od początku idzie mu dobrze, więc nie zdziwiło mnie, że odnosi w końcu sukces. Jego los opowiada kolejną książkową historię o pogodzeniu się z losem i poszukiwaniu swojego miejsca na świecie.

„Kiedy uczeń jest gotowy pojawia się nauczyciel”  

Jeśli nie Daniel, to może jakaś inna postać jest ciekawsza? Abra Stone – dziewczynka obdarzona nieziemską jasnością - nie, też nie. Okazuje się zwykła nastolatką z niezwykłymi zdolnościami. Wątek Abry nie ciekawił mnie w ogóle. Nawet przez chwilę miałam nadzieję, że zginie, wybuchnie od złości w niej zgromadzonej, ale tak się nie stało (niestety).  Nie będę się więc nad nią rozwodzić, ale dodam tylko, że ma wyjątkowo tępych rodziców...


 ilustracja: Vincent Chong
W całej historii ponownie tworzy się trójkąt: uczeń (Abra), nauczyciel (Danny), zagrożenie (Rose). Pora by przedstawić największe zło jakie przemierzało drogi Ameryki. Wspomniałam już, że potwory nie straszyły (to najgorszy z zarzutów przeciwko tej historii). Więc co takiego robiły? Jeździły w kamperach i Winnebago, polowały na dzieci, po to by je torturować i wyssać z nich parę. Właściwie to byli ciągle mało najedzeni, bo w powieści mamy ukazaną torturę tylko jednego dziecka, a potem ciągłe polowanie na kolejną zdobycz. Średnio im to szło, ale nasze potwory są staruszkami (!), przepraszam, Wiecznym Węzłem. Nie mamy już więc odczynienia z pierwotnym złem, ale z piratami na emeryturze. W początkowej części powieści Węzeł zachowuje się wyjątkowo profesjonalnie: dbają o siebie, szanują zdobycz, tańczą i odprawiają rytuały. Do pewnego czasu miałam nawet wrażenie, że są naprawdę niebezpieczni. Przychodzi jednak chwila, w której staruszkowie zaczynają chorować na ospę. W tym momencie potwór, mający stanowić wybryk natury, nieśmiertelne i niezrozumiałe istnienie, choruje jak człowiek. Ale co się dziwić, są stare, więc w sumie dobrze, że ospa a nie półpasiec. W tym momencie potwory stają się zwykłymi dziadkami i nawet im współczujemy, bo przecież każdy ustępuje staruszkom miejsca w autobusie. Jedyną wyrazistą osobowością w obozie Węzła jest przywódczyni Rose Kapelusznik. Choć początkowo nieźle zapowiadała się Jadowita Andi, ale ona niestety utkwiła w lesbijskim związku z sepleniącą Cichą Sarey. Tak więc, Rose to łowczyni, która wbrew wszelkiej logice (duma taką logikę wyklucza) postanawia wchłonąć parę Abry. Dziewczynka dla Rose jest białym wielorybem, który mógłby wykarmić cała rodzinę przez długi czas. Jednak Ahab nie chciał zabić Moby Dicka dla tłuszczu, tak Rose chce śmierci Abry z bardziej osobistych pobudek (próby sił). Gdy ktoś okazuje się lepszy, silniejszy, młodszy niż my, nie możemy w to uwierzyć. Czas wiele zmienia, a gniew zaślepia.

Losy całej trójki konsekwentnie zmierzają ku statecznemu spotkaniu, do którego standardowo dochodzi. Nie mamy sceny epickości wielkie bitwy dobra ze złem, tylko kameralne starcie. Szybko i po bólu, teraz trzeba tylko wymyślić historyjkę dla glin. „Doktor sen” nie jest więc spektakularny i hollywoodzki. Choć pewnie film byłby lepszy niż książka  J


ilustracja: Vincent Chong
Klasyfikacja „Doktora Sen” nie jest prosta, bo wyraźnie mamy dwa bieguny: horror i powieść obyczajową. Zacznę jednak od tego słabszego: jeśli faktycznie książka jest powrotem do gatunku horrorów klasy B, to naprawdę słabym i tanim. Wiem, wiem, z jednej strony ten gatunek taki jest, ale nawet w najtańszych horrorach mamy pełnokrwiste potwory, obrzydzenie i grozę (to podstawa). Jeśli nie ma tych elementów, nic nie kamufluje niedociągnięć gatunku :) Z drugiej strony, gdyby popatrzyć na tą cześć powieści, która jest obyczajowa, to mamy naprawdę niezły kawałek nieoszlifowanego diamentu. Danny przechodzi ciężką walkę z nałogiem, próbuje pogodzić się ze swoim losem i zacząć od nowa. Historia Węzła pokazuje, że wszystko podlega naturalnym procesom zmian. To, co było nieśmiertelne, staje się śmiertelne, gdyż choroba i ubóstwo mogą dotknąć nawet wybrańców. W powieści pojawia się również wątek pedofilii (historia Hallorana, która nie wiem co niby ma do całości wprowadzać). Wszechobecna jest również śmierć, ale nie wprowadza ona elementu grozy lecz jest związana z obyczajową stroną powieści. Danny pomaga odejść w spokoju lokatorom hospicjum Rivington House. Jeśli miałabym powiedzieć, co w „Doktorze sen” jest najlepsze, ten właśnie ten wątek, którego sens widać w pełni na ostatnich stronach powieści. Danny zostaje doktorem, który w pełni pogodził się ze swoim darem i swoimi słabościami. Teraz umie je wykorzystać, by nieść ulgę innym. Zakończenie powieści pokazuje również z czym cały czas musi walczyć Abra - z samą sobą. Zło zostaje pokonane, tylko że dobro nie do końca jest dobre, a zło tak naprawdę złe. W tej historii nie chodzi o wartościowanie, ale o konfrontacje, o przetrwanie. Każdy chce przeżyć. Dla każdego strona zagrażająca życiu, będzie traktowana jako zła. Kto więc zwyciężył? Tylko Danny pokonał potwora w sobie. W moim mniemaniu Abra dopiero ma tą walkę przed sobą, bowiem w niej  potwór dopiero się budzi, a nie ma piękniejszego okresu na agresje podsycaną frustracją, niż dojrzewanie. Duchy przeszłości nigdy nie odchodzą, a historię się powtarzają, nieco inaczej, ale wystarczająco podobnie, bo gdy rozwiąże się jeden węzeł zła, wkrótce zawiąże się nowy.


Węzeł ma też w powieści symboliczne znaczenie. Bohaterowie należą do rożnych kręgów tworzących więzi. Mamy anonimowych alkoholików, wampirycznych staruszków, rodzinę Abry, Danny ma przyjaciół, nawet jego miejsce pracy stanowi właśnie taki "węzeł". Niektóre interesy tych grup zazębiają się, inne są wręcz przeciwne. Wszyscy jednak, bez względu na koleje losu, trzymają się razem. Możemy obserwować siłę lokalnych społeczności, oddanie w walce o przetrwanie, pomoc, ukojenie, wsparcie i zaufanie. To kręgi do których należymy, budują nasz świat i nas samych.


Pierwszym do czego porównuje się "Doktora Sen" jest "Lśnienie", ale właśnie w konfrontacji tą powieścią, przegrywa sromotnie. Warto więc spojrzeć na książkę w perspektywie "Joylandu" czy "Ręki mistrza". Zestawienie to uwidoczni, że "DS" nadal jest słaby, ale przede wszystkim, że nie można postrzegać go w perspektywie tylko "Lśnienia". Jeśli chodzi o rozczarowanie oraz obszerność wątku obyczajowego, to najbliżej mu do "RM". W kreacji bohatera z kolei do "Joylandu". Przegrywa jednak  z powyższymi tytułami jeśli chodzi o głebie psychologiczną postaci oraz poruszaną problematykę. No i największy kolec w oku - brak logiki w postępowaniu bohaterów. Sytuacji można wymieniać na pęczki (włącznie z kretyńskimi rodzicami Abry, którzy irytowali mnie najbardziej). Biorąc jednak pod uwagę, że całość utworu ma specyficzną stylizację taniego horroru, to chyba nie możemy mieć pretensji - bohaterowie muszą zachowywać się w takim przypadku konwencjonalnie. Jak dla mnie to najbardziej zabrakło możliwości przywiązania się do bohatera i historii. 

 ilustracja: Vincent Chong
Książce Kinga można zarzucać wiele: jest nieciekawa, nielogiczna, płytka. Przez długi czas zadawałam sobie jednak pytanie: co chciałeś pokazać Panie King? Czy szukam za głęboko, czy za płytko? Dostrzegłam tak wiele negatywów, aż trudno mi uwierzyć. I znów trochę wina i sera pomogło :) Po pewnym czasie zaczęło coś do mnie docierać… Mamy sequel, czyli King pokazuje, że stare historie mogą mieć już tylko nowe kontynuacje. Upływ czasu tworzy przepaść między starą, a nową historią. Dziecko nie jest bowiem tym samym, kim jest dorosły: ”Bo teraz jest inaczej niż kiedyś. Bo przeszłość przemija, nawet jeśli określa teraźniejszość.” . Zmiana konwencji całej powieści, w stosunku do pierwotnej historii, pokazuje również, że pisarz potrafi bawić się własnymi historiami. Nie boi się reakcji czytelników i szuka czasem nowych torów, którymi mógłby podążyć. Myślę również, że gdyby nie podchodzić do powieści tak poważnie, a potraktować ją jak przygodny skok w bok, bez zobowiązań i na pełnym luzie, może wtedy byłoby co wspominać.  Choć podobno nie ważne jak o tobie mówią, ważne żeby mówili :)

Powieść nie polecam fanatykom twórczości Kinga, ani jego wielbicielom. Spokojnie można ją sobie podarować. Książka ta bowiem nie spełni nawet najmniejszych waszych oczekiwań, a takie z pewnością macie. Nie dowiecie się, ani nie przeżyjecie niczego niezwykłego, bo „Doktor Sen” jest przede wszystkim nową, nie boje się powiedzieć nawet, niezależną historią kierowaną do nowych czytelników. Sprawa ma się tutaj tak jak z Lynchem, który na pewnym etapie swojej twórczości przestał być lynchowski, ale dotarł do innej publiczności, która mogła odczytać go na nowo. Myślę, że tylko świeży umysł nacieszy się „Doktorem Sen” w pełni. Wchłonie go i przetworzy, może nawet wyśni. Polecam więc tym, którzy Kinga nie znają lub czytali jedynie kilka jego książek, a przy okazji lubią obyczajowy horror z wątkiem przygodowym :)

Trzeba przyznać, że Wydawnictwo Zysk i S-ka wybrało naprawdę piękną grafikę na okładkę książki. Możemy ją podziwiać zarówno w miękkie oprawie ze skrzydełkami, jak i w twardej. Grafika jest tajemnicza i wiele obiecuje, jeśli ktoś liczy na horror. Nie mam żadnych zastrzeżeń, co do wydania książki, ale muszę przyznać wielki plus z ukłonem w stronę marketingu. W Polsce takie akcje są rzadkością, a szkoda. Ale jak to mawiają: aby zarobić, trzeba najpierw zainwestować J Choć to bardzo z pewnej perspektywy boli, to książki są produktami. Skoro tak musi być, to chociaż niech będą miały dobry marketing, a może wielu na tym zyska.

Ja nie wyśniłam zbyt wiele z doktorkiem, ale zapamiętam jedno: stare historie mogą mieć już tylko nowe kontynuacje - tak, a nie inaczej powinno być.


długich dni i zaczytanych nocy

Alicya Rivard



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz