"Doktor
Sen" przychodził
do mnie wiele nocy, ale nie potrafił mi ulżyć w bólu dotarcia do końca swojej
własnej opowieści. Niektórzy
twierdzą, że przez to, że nie mam kota. Może tak, może nie :) Musiałam sobie
jednak jakoś poradzić. Z butelką wina, serem gorgonzola i śliwkowymi żelkami
było znaczenie łatwiej, co nie oznacza, że krócej. Po sześciu tygodniach udało
mi się kończyć "Doktora
Sen". Przez dłuższy czas
zastanawiałam się jednak, czy nie byłoby lepiej przemilczeć to,
co wydarzyło się miedzy pierwsza, a ostatnio stroną...
Czasem jest
tak, że nabieramy się na najprostsze sztuczki, znamy je, ale są tak skuteczne,
że nie umiemy ich uniknąć. Wiara
pokładana w pisarza + kampania reklamowa + same pozytywne opinie tuż po
premierze = porażka... Nigdy nie
czytam na siłę, jeśli mnie coś nie pociąga, to odkładam na półkę, jak zdąży się
zakurzyć, to najwyraźniej nie było warto. Magia sprzedaży i Wielkości Króla tym
razem jednak zadziałały bezbłędnie. Z każdą stroną wierzyłam bowiem, że zaraz
będzie lepiej. W końcu było tak źle, że musiałam wyznaczać dzienne limity, bo
najzwyczajniej nic mnie nie ciągnęło do czytania. Rozczarowałam się,
to normalne, ale czemu ja się temu rozczarowaniu dziwie? :) Nie raz
i nie dwa, King zapodał zapchajdziurę, więc to chyba mnie zabrakło
dystansu i zbytnio się podjarałam. Wstyd, że dałam się ponieść
popkulturze. Z jednaj strony to nieuniknione, bo jestem dzieckiem swoich
czasów, ale z drugiej, zawsze wstyd…
Grubość
książki „Doktor Sen” przemawiała
do mnie niczym pączek w polewie czekoladowej: jestem deserem dla wielbicieli „Lśnienia” i całej
twórczości Kinga. Pączek okazał
się puszysty, ale bez nadzienia, choć polewa była dobra. Rozczarowanie zawsze
przychodzi, bo nawet kiedy sobie człowiek wytłumaczy, że King już pisał sequele
i okazywały się całkiem inna bajka, to mimo wszystko nadzieja (i wiara)
pozostanie matką tych wszystkich, co czekają na Godota :) No dobra, może trochę
dramatyzuje. Rozczarowanie jest bardzo prostą,
choć zaskakująca emocją, która pojawia się gdy nasza nadzieja ulega brutalnej konfrontacji z rzeczywistością. Zawiodłam się bo książka okazała się mniej wartościowa niż zakładałam. Trudno, ale sama nie jestem bez winy :) Poprzednie sequele Kinga
luźno nawiązywały do wydarzeń je poprzedzających. W przypadku „Doktora Sen” mamy odczynienia niemal z nowa,
całkiem osobną historią, która naprawdę ma mało wspólnego z „Lśnieniem”. Ile więc lśnienia
w śnieniu?
Stosunkowo
niewiele. W książce jedynie parę razy pojawia się słowo „Panorama”, zawsze
użyte w kontekście tego, co przeminęło. Najwyraźniej King
chciał pokazać, że hotelu już nie ma, to co w nim było również przeminęło.
Pozostały jedynie wspomnienia i bolesna pustka. Minął jakiś czas, świat się
zmienił, poszedł na przód. "Lśnienie” z „Doktorem
sen” łączy silnie tylko ten
sam bohater, choć jednak już trochę inny: Danny stał się Danielem - Dorósł i
stał się kimś, kogo dopiero odkrywamy na nowo - nowy bohater, nowej opowieści.
Jak to zwykle bywa, im więcej porównujemy, tym więcej
różnic dostrzegamy. „Lśnienie” przytłacza klaustrofobią,
potęgującym napięciem przed narastającym niebezpieczeństwem oraz zmieniająca
się perspektywą (dzień/noc, zimno/ciepło, życie/śmierć). Niemym narratorem
wydarzeń jest przyroda odzwierciedlająca i kreująca nastroje. Duchy są
eterycznym złem, którego istnienia nie jesteśmy pewni. „Lśnienie” to powieść, w której King bawi się
czytelnikiem, popychając go w głąb labiryntu własnego strachu. Co z tego
zastało w „Doktorze sen”?
Nic. Czytelnika rzucono na ogromną przestrzeń otwartych dróg Ameryki, po
których podróżują krwiożerczy staruszkowie. Mamy więc powieść drogi, ale nie
nadaje to specjalnie tępa akcji, jest ona bowiem skutecznie poprzecinana losami
kilku bohaterów (dlatego tak dobrze się przy niej zasypia). Opowieść nie
trzymała mnie w napięciu, bo nie ma co tu trzymać. Ani nie przywiązałam się do
bohaterów, ani nie zaciekawiła mnie historia, ani potwory nie były straszne.
Rozumiem, że wielbiciele „Lśnienia” poczuli rozczarowanie. Wydarzenia
Panoramy stanowią jedynie ciche echo w całości powieści. Oczywiście pojawia się
Lucy i Hallorann, ale już tylko jako wspomnienia. Głos nieżyjącej matki
doprowadza Danny'ego do porządku w chwilach, gdy robi coś źle. Chłopak
przekracza jednak bezpieczne granice matczynych rad, staczając się na dno, jak
jego ojciec.
„Grawitacja
nie istnieje, to życie jest po prostu ciężkie”
Jasność jest darem a zarazem ogromnym obciążeniem. Ból stanowi nieodłączną
część bycia wyjątkowym. Danny
próbuje więc uciszyć jasność zapijając ją alkoholem. Powtarza błędy ojca, aż do
momentu, gdy uświadamia sobie, że dar wyniszcza go psychicznie,
ale alkohol niszczy fizycznie i moralnie. Jedna noc, z przypadkowo
spotkaną kobietą, zmienia całe jego życie. Danny uzmysławia sobie, że
wszystkie wartościowe rzeczy, które posiadał, już przeminęły, że teraz musi
zbudować wszystko od nowa. Szukając swojego miejsca na świecie, w
końcu trafia do małego miasteczka, gdzie podejmuje pracę w miejscowy
hospicjum. Tutaj Bóg wstrzymał
oddech, a wszyscy wiedzą wszystko o wszystkich i nikt nie ignoruje tego, co
widzi. Miejsce idealne na odkupienie win. Przyjaźń i wsparcie pomagają mu
odnaleźć sens w życiu. Mimo bogatego tła obyczajowego, Danny jako bohater
powieści nie jest zbyt interesujący. Od początku idzie mu dobrze, więc
nie zdziwiło mnie, że odnosi w końcu sukces. Jego los opowiada kolejną
książkową historię o pogodzeniu się z losem i poszukiwaniu swojego miejsca na
świecie.
„Kiedy
uczeń jest gotowy pojawia się nauczyciel”
Jeśli nie
Daniel, to może jakaś inna postać jest ciekawsza? Abra Stone – dziewczynka
obdarzona nieziemską jasnością - nie, też nie. Okazuje się zwykła nastolatką z
niezwykłymi zdolnościami. Wątek Abry nie ciekawił mnie w ogóle. Nawet
przez chwilę miałam nadzieję, że zginie, wybuchnie od złości w niej
zgromadzonej, ale tak się nie stało (niestety). Nie będę się więc nad nią
rozwodzić, ale dodam tylko, że ma wyjątkowo tępych rodziców...
W całej
historii ponownie tworzy się trójkąt: uczeń (Abra), nauczyciel (Danny),
zagrożenie (Rose). Pora by
przedstawić największe zło jakie przemierzało drogi Ameryki. Wspomniałam już, że potwory nie
straszyły (to najgorszy z zarzutów przeciwko tej historii). Więc co
takiego robiły? Jeździły w kamperach i Winnebago, polowały na dzieci,
po to by je torturować i wyssać z nich parę. Właściwie to byli ciągle mało
najedzeni, bo w powieści mamy ukazaną torturę tylko jednego dziecka, a potem
ciągłe polowanie na kolejną zdobycz. Średnio im to szło, ale nasze potwory są
staruszkami (!), przepraszam, Wiecznym Węzłem. Nie mamy już więc odczynienia z
pierwotnym złem, ale z piratami na emeryturze. W początkowej części powieści
Węzeł zachowuje się wyjątkowo profesjonalnie: dbają o siebie, szanują zdobycz,
tańczą i odprawiają rytuały. Do pewnego czasu miałam nawet wrażenie, że są
naprawdę niebezpieczni. Przychodzi jednak chwila, w której staruszkowie zaczynają
chorować na ospę. W tym momencie potwór, mający stanowić wybryk natury,
nieśmiertelne i niezrozumiałe istnienie, choruje jak człowiek. Ale co się
dziwić, są stare, więc w sumie dobrze, że ospa a nie półpasiec. W tym momencie
potwory stają się zwykłymi dziadkami i nawet im współczujemy, bo przecież każdy
ustępuje staruszkom miejsca w autobusie. Jedyną wyrazistą osobowością w obozie
Węzła jest przywódczyni Rose Kapelusznik. Choć początkowo nieźle zapowiadała
się Jadowita Andi, ale ona
niestety utkwiła w lesbijskim związku z sepleniącą Cichą Sarey. Tak więc,
Rose to łowczyni, która wbrew wszelkiej logice (duma taką logikę wyklucza)
postanawia wchłonąć parę Abry. Dziewczynka dla Rose jest białym wielorybem,
który mógłby wykarmić cała rodzinę przez długi czas. Jednak Ahab nie chciał zabić Moby Dicka dla
tłuszczu, tak Rose chce śmierci Abry z bardziej osobistych pobudek (próby sił).
Gdy ktoś okazuje się lepszy, silniejszy, młodszy niż my, nie możemy w to
uwierzyć. Czas wiele zmienia, a gniew zaślepia.
Losy całej trójki
konsekwentnie zmierzają ku statecznemu spotkaniu, do którego standardowo
dochodzi. Nie mamy
sceny epickości wielkie bitwy dobra ze złem, tylko kameralne starcie. Szybko i
po bólu, teraz trzeba tylko wymyślić historyjkę dla glin. „Doktor sen” nie jest więc spektakularny i
hollywoodzki. Choć pewnie film byłby lepszy niż książka J
Klasyfikacja „Doktora Sen” nie jest prosta, bo wyraźnie mamy dwa
bieguny: horror i powieść obyczajową. Zacznę jednak
od tego słabszego: jeśli faktycznie książka jest powrotem do gatunku
horrorów klasy B, to naprawdę słabym i tanim. Wiem,
wiem, z jednej strony ten gatunek taki jest, ale nawet w najtańszych
horrorach mamy pełnokrwiste potwory, obrzydzenie i grozę (to podstawa). Jeśli
nie ma tych elementów, nic nie kamufluje niedociągnięć gatunku :) Z drugiej
strony, gdyby popatrzyć na tą cześć powieści, która jest obyczajowa, to mamy
naprawdę niezły kawałek nieoszlifowanego diamentu. Danny przechodzi
ciężką walkę z nałogiem, próbuje pogodzić się ze swoim losem i zacząć od nowa.
Historia Węzła pokazuje, że wszystko podlega naturalnym procesom zmian.
To, co było nieśmiertelne, staje się śmiertelne, gdyż choroba i ubóstwo mogą
dotknąć nawet wybrańców. W powieści pojawia się również wątek pedofilii
(historia Hallorana, która nie wiem co niby ma do całości wprowadzać). Wszechobecna jest również śmierć, ale nie wprowadza ona
elementu grozy lecz jest związana z obyczajową stroną powieści. Danny pomaga
odejść w spokoju lokatorom hospicjum Rivington House. Jeśli miałabym
powiedzieć, co w „Doktorze
sen” jest najlepsze, ten
właśnie ten wątek, którego sens widać w pełni na ostatnich stronach powieści.
Danny zostaje doktorem, który w pełni pogodził się ze swoim darem i swoimi
słabościami. Teraz umie je wykorzystać, by nieść ulgę innym. Zakończenie
powieści pokazuje również z czym cały czas musi walczyć Abra - z samą sobą. Zło
zostaje pokonane, tylko że dobro nie do końca jest dobre, a zło tak naprawdę
złe. W tej historii nie chodzi o wartościowanie, ale o konfrontacje, o
przetrwanie. Każdy chce przeżyć. Dla każdego strona zagrażająca życiu, będzie
traktowana jako zła. Kto więc zwyciężył? Tylko Danny pokonał potwora w sobie. W
moim mniemaniu Abra dopiero ma tą walkę przed sobą, bowiem w niej potwór
dopiero się budzi, a nie ma piękniejszego okresu na agresje podsycaną
frustracją, niż dojrzewanie. Duchy przeszłości nigdy nie
odchodzą, a historię się powtarzają, nieco inaczej, ale wystarczająco podobnie,
bo gdy rozwiąże się jeden węzeł zła, wkrótce zawiąże się nowy.
Węzeł ma też w powieści symboliczne znaczenie. Bohaterowie należą
do rożnych kręgów tworzących więzi. Mamy anonimowych
alkoholików, wampirycznych staruszków, rodzinę Abry, Danny ma przyjaciół, nawet
jego miejsce pracy stanowi właśnie taki "węzeł". Niektóre
interesy tych grup zazębiają się, inne są wręcz przeciwne. Wszyscy
jednak, bez względu na koleje losu, trzymają się razem. Możemy
obserwować siłę lokalnych społeczności, oddanie
w walce o przetrwanie, pomoc, ukojenie, wsparcie i
zaufanie. To kręgi do których należymy, budują nasz świat i nas
samych.
Pierwszym do czego porównuje się "Doktora Sen" jest
"Lśnienie", ale właśnie w konfrontacji tą powieścią, przegrywa
sromotnie. Warto więc
spojrzeć na książkę w perspektywie "Joylandu" czy
"Ręki mistrza". Zestawienie to uwidoczni,
że "DS" nadal jest słaby, ale przede wszystkim, że
nie można postrzegać go w perspektywie tylko "Lśnienia". Jeśli chodzi o rozczarowanie oraz
obszerność wątku obyczajowego, to najbliżej mu do
"RM". W kreacji bohatera z kolei do "Joylandu".
Przegrywa jednak z powyższymi tytułami jeśli chodzi o głebie
psychologiczną postaci oraz poruszaną problematykę. No i największy kolec
w oku - brak logiki w postępowaniu bohaterów. Sytuacji można wymieniać na
pęczki (włącznie z kretyńskimi rodzicami Abry, którzy irytowali mnie
najbardziej). Biorąc jednak pod uwagę, że całość utworu ma
specyficzną stylizację taniego horroru, to chyba nie możemy mieć
pretensji - bohaterowie muszą zachowywać się w takim przypadku konwencjonalnie.
Jak dla mnie to najbardziej
zabrakło możliwości przywiązania się do bohatera i
historii.
Książce Kinga
można zarzucać wiele: jest nieciekawa, nielogiczna, płytka. Przez długi czas
zadawałam sobie jednak pytanie: co chciałeś pokazać Panie King? Czy szukam za głęboko, czy za płytko? Dostrzegłam
tak wiele negatywów, aż trudno mi uwierzyć. I znów trochę wina i sera pomogło
:) Po pewnym czasie zaczęło coś do mnie docierać… Mamy sequel, czyli King
pokazuje, że stare historie mogą mieć już tylko nowe kontynuacje. Upływ czasu
tworzy przepaść między starą, a nową historią. Dziecko nie jest bowiem tym
samym, kim jest dorosły: ”Bo teraz
jest inaczej niż kiedyś. Bo przeszłość przemija, nawet jeśli określa
teraźniejszość.” . Zmiana
konwencji całej powieści, w stosunku do pierwotnej historii, pokazuje również,
że pisarz potrafi bawić się własnymi historiami. Nie boi się reakcji
czytelników i szuka czasem nowych torów, którymi mógłby podążyć. Myślę również,
że gdyby nie podchodzić do powieści tak poważnie, a potraktować ją jak
przygodny skok w bok, bez zobowiązań i na pełnym luzie, może wtedy
byłoby co wspominać. Choć podobno nie ważne jak o tobie mówią,
ważne żeby mówili :)
Powieść nie
polecam fanatykom twórczości Kinga, ani jego wielbicielom. Spokojnie można ją
sobie podarować. Książka ta
bowiem nie spełni nawet najmniejszych waszych oczekiwań, a takie z pewnością
macie. Nie dowiecie się, ani nie przeżyjecie niczego niezwykłego, bo „Doktor Sen” jest przede wszystkim nową, nie
boje się powiedzieć nawet, niezależną historią kierowaną do nowych czytelników.
Sprawa ma się tutaj tak jak z Lynchem, który na pewnym etapie swojej twórczości
przestał być lynchowski, ale dotarł do innej publiczności, która mogła odczytać
go na nowo. Myślę, że tylko świeży umysł nacieszy się „Doktorem Sen” w pełni. Wchłonie go i przetworzy,
może nawet wyśni. Polecam więc tym, którzy Kinga nie znają lub czytali jedynie
kilka jego książek, a przy okazji lubią obyczajowy horror z wątkiem przygodowym
:)
Trzeba
przyznać, że Wydawnictwo Zysk i S-ka wybrało naprawdę piękną grafikę na okładkę
książki. Możemy ją
podziwiać zarówno w miękkie oprawie ze skrzydełkami, jak i w twardej. Grafika
jest tajemnicza i wiele obiecuje, jeśli ktoś liczy na horror. Nie mam żadnych
zastrzeżeń, co do wydania książki, ale muszę przyznać wielki plus z ukłonem w
stronę marketingu. W Polsce takie akcje są rzadkością, a szkoda. Ale jak to
mawiają: aby zarobić, trzeba najpierw zainwestować J Choć
to bardzo z pewnej perspektywy boli, to książki są produktami. Skoro tak musi
być, to chociaż niech będą miały dobry marketing, a może wielu na tym zyska.
Ja nie
wyśniłam zbyt wiele z doktorkiem, ale zapamiętam jedno: stare historie mogą
mieć już tylko nowe kontynuacje - tak, a nie inaczej powinno być.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz