wtorek, 15 lipca 2014

[R] Wszystko to, co straciliśmy w ogniu


Przyjemna w dotyku, gładka, satynowa okładka utrzymana w sepii niczym zdjęcie retro po apokalipsie. Na tle całości wyraźnie widać przebłyski czerwieni i turkusu wyłaniające się zza chmur, które szczerzą groźnie zębiska nad opustoszałym światem. Tak zachęca nas swoją grafiką Krzysztof Krawiec do przeczytania historii „Łabędziego śpiewu” Roberta McCammona. Książka otrzymała nagrodę Brama Stockera za najlepszą powieść roku.  Jej autor uchodzi za znakomitego pisarza grozy, którego dorobek wykracza poza ramy gatunku.

CZY MOŻEMY WYOBRAZIĆ SOBIE PRZYSZŁOŚĆ, KTÓREJ NIE MA?


Przyszłość bohaterów została strawiona przez ogień. Konkretniej, w skutek eksplozji bomb atomowych. Wojna nie wybuchła, bo nie było już komu ze sobą walczyć. Książka zaczyna się od ukazania kulis prezydenckiej decyzji o ataku nuklearnym, która okazuje się największy, ale i ostatnim błędem Stanów Zjednoczonych.

Przez czas śledzimy losy trzech grup bohaterów. Od początku wiadomo, że zmierzają ku sobie, choć do spotkania jest przed nimi daleka droga. Jako pierwszą poznajemy bezdomną, szaloną kobietę, która czeka na przyjście Jezusa. Jest osobą zagubioną i pogrążoną w marazmie. Siostra Niepoczytalna nie za bardzo pamięta kim była wcześniej, ale czuje, że jej przeszłość kryje straszne tajemnice. Spotkanie z tajemniczym mężczyzną w opuszczonym kinie całkowicie ją odmieni. Zda sobie bowiem sprawę, że posiada bezcenny przedmiot, który musi chronić za wszelką cenę.

Świat oczekując na wojnę, żyje w zawieszeniu. Prowadzone są działania mające na celu uchronić ludzkość przed skutkami ataku nuklearnego. Budowane są bazy wojskowe i schrony. Pułkownik Macklin zostaje dowódcą jednego ze schronów ukrytego we wnętrzu góry. W skutek niedociągnięć konstrukcyjnych budowla nie wytrzymuje uderzeń bomby. W taki właśnie sposób traci swoich rodziców Roland, nie ma jednak tragedii, bo szybko odnajduję nowego przywódcę. Z czasem zatraca się granica między tym kto, kim steruje.

Swan poznajemy, gdy jej matka podejmuje decyzję odejścia od swojego kochanka, brutalnego i nieprzewidywalnego pijaka. Jest małą, złotowłosą dziewczynką, która kocha uprawiać rośliny, rozmawia z nimi i wsłuchuje się w ich potrzeby. Podróżując do rodzinnego miasta, Swan i jej mama, muszą zatrzymać się w przydrożnym zajeździe. Tam ich los zostanie połączony z pewnym czarnoskórym mężczyzną.

Mający ponad sześć stóp wzrostu i ważący trzysta funtów Johnny jest zapaśnikiem. Na ringu sieje postrach jako Czarny Frankenstein, a w rzeczywistości jest miłym i trochę zagubionym facetem, który przez własną głupotę stracił kontakt z żoną i córką. Doskwiera mu samotność oraz koczowniczy tryb życia. Tym razem zmierzał do Garden City w stanie Kansas. Piekielny upał oraz kończące się paliwo zmuszają go do zjechania  z autostrady.

Jest jeszcze człowiek z kina. Tajemnicza postać, która non stop ogląda jeden film – drastyczną relację z katastrof, wypadków, szalejących żywiołów. Siedzi w pustej sali i śmieje się z cierpienia i śmierci. Przypomina sobie jak uczestniczył w każdym z nich. Czeka na o wiele większe show.

Apokalipsa nadchodzi dla wszystkich niespodziewanie. Koniec świata jest spektakularny i przynosi ze sobą śmierć nie tylko ciała, ale i duszy. Dla niektórych wszystko kończy się szybko, są jednak tacy, którzy muszą żyć w czasach, których nie ma przyszłości.




ATONALNY ŚPIEW POST- APOKALIPTYCZNYCH CHÓRÓW

Po „Łabędzi śpiew” sięgnęłam dość późno. Premiera książki miała miejsce w październiku 2013 roku. Od tamtego czasu nie mogłam się jednak przekonać do tej pozycji Roberta McCammon’a. Czy ktoś, kto napisał przepiękną, wrażliwą i przepełnioną wzruszeniami powieść „Magiczne lata” jest w stanie stworzyć post-apokalipsę? Najzwyczajniej bałam się rozczarowania i zmarnowania czasu. Po pierwszym tomie mam mieszane uczucia, bo z jednaj strony nie dostałam tego, co oczekiwałam, ale z drugiej nie rozczarowałam się. Historia ma jednak ciąg dalszy i nie uczciwe byłoby oceniać jej elementy nie mając pełnego obrazu. Powiem więc o odczuciach po tomie pierwszym powściągając nieco konie... 

Początek opowieści jest niczym thriller polityczny. Słaby Prezydent, kluczowe decyzje, nieprzychylni doradcy. W takiej atmosferze łatwo o błędną ocenę sytuacji. Historia oceni, czy podjąłem słuszną decyzję – to ostatnia myśl Prezydenta USA przed wyrażeniem zgody na odpalenie bomb nuklearnych i wymierzenie ich w strategiczne punkty Rosji. Cóż, wielu mówiło tak przed nim i wielu będzie mówić po nim.

Nie trudno zauważyć jeden z najbardziej typowych dla lat ‘80 wątków:  zimna wojna. Książka powstaje w roku 1987, gdzie w USA trwa apogeum napięć nuklearnych. Początkowo McCammon tworzy w powieści realistyczny przebieg zimnej wojny, by potem wysnuć z niej swój najgorszy scenariusz. Miałam więc jak najlepsze podstawy by sądzić, że tuż za rogiem kartki czai się post-apokaliptyczna rzeźnia niewiniątek. Taka „Noc Zombie” B. Keen, "Apokalipsie: M. F. Mc Hugh czy „Droga” C. McCarthy. Cóż, nie to przyszykował dla nas autor. McCammon tworzy epopeję zagłady w charakterystyczny dla siebie sposób, czyli fantastycznie, lirycznie, delikatnie. Osnuwa woalką to, co mogłoby czytelnika zniesmaczyć, urazić, obrzydzić. W jego opowieści mowa o utracie wartości, upadku jednak sceny, które miałyby to ukazywać są wyraźnie złagodzone. W książce dużo ludzi umiera, jest krzywdzonych, ale nikt „z przybliżeniem kamery”, wszystko dzieje się nieco z dala od emocji czytelnika. Nie ma zbliżeń, konania, bólu. Z jednaj strony zdajemy sobie sprawę z wagi i skali tego co się wydarzyło, ale z drugiej strony czuć wytworzony przez autora dystans do tego. Taka sytuacja, w której dominuje to co zewnętrzne, nad tym co wewnętrzne, z pewnością jest celowym zabiegiem. 

Powieść ma swoje dwa oblicza: realistyczną i fantastyczną. McCammon doskonale wykreował otaczającą bohaterów przestrzeń. Potrafił stawić czoła rozmachowi apokalipsy. Kreacja świata jest najmocniejszą stroną powieści. Przestrzeń, krajobrazy są przytłaczające i zachwycające. To, co dzieje się między bohaterami nie jest scenariuszem do kolejnego odcinaka „The Walking Dead”  jednak „Łabędzi śpiew” nie jest horrorem, to powieść grozy z elementami fantasy. Takie połączenie sprawia, że złagodzony jest obraz zagłady przez liczne elementy. Mamy magiczny pierścień, prorocze sny, podróże w przestrzeni, ka-tet, czy nawet złego demona. Nie mam nic przeciwko, bo wszystkie te elementy pojawiają się również w „Mrocznej wieży” S. Kinga, jednak tam ani nie wpływają na poziom grozy, ani powagę wydarzeń. Tutaj czasem jest nieco inaczej. Momentami miałam silne wrażenie, że w „Łabędzim śpiewie” realność zagłady nie potrafi do końca płynnie zgrać się z elementami fantastycznymi. Jeśli chodzi o grozę to jest tu obecna na zasadzie napięcia, oczekiwania lub związana jest z sytuacjami zagrożenia. Mam jednak przeczucie, że dramatyczne wybory i przerażające wydarzenia są jeszcze przed naszymi bohaterami. 

BOHATEROWIE NA DRODZE MGIEŁ

Wszyscy bohaterowie mniej lub bardziej świadomie, zmierzają ku sobie. Ich życie składa się z wędrówki, bo w świecie, który uległ zagładzie nie ma miejsca na stałość. Upadła cywilizacja, nie tylko fizycznie, ale i moralnie. Dokąd więc iść i czy warto gdzieś iść? Bez odpowiedzi na te pytania, nie sposób przetrwać. Życie po apokalipsie polega na przewartościowaniu i odnalezieniu nowego celu.

Swan jest słodką, prześliczną dziewczynką, wrażliwą na świat i niezwykle empatyczną. Tytuł powieści może sugerować, że jest ona główną bohaterką. W tomie pierwszym nie widać jednak takiej tendencji w fabule. Swan nie do końca jest świadoma swoich zdolności. Musi odnaleźć się w nowej sytuacji i jak na swój młody wiek doskonale jej to idzie. Straciła matkę i teraz musi podróżować z nieznajomym czarnoskórym zapaśnikiem. Dziwny z nich duet. Idą przed siebie, w sumie bez konkretnego celu. Jak na razie, Swan wydaje się nie mieć w sobie ikry.  Jej niewinność i całkowita zależność stają się momentami irytujące. Oczywiście w tomie pierwszym mamy sugestię autora w czym tkwi wyjątkowość tej dziewczynki, ale jak na razie nie ma ten fakt jakiegoś szerokiego kontekstu. Tak więc Swan pozostaje delikatnym kwiatem, który cudem przeżył katastrofę i teraz trzeba go nieustannie chronić. Joshua traktuje jej życie jak sprawę honorową. Dla niego Swan jest źródłem nadziei trzymającą go przy życiu i zdrowych zmysłach. Poza byciem ochroniarzem Joshua, jako samodzielny bohater, nie wyróżnia się zbytnio. Jest prostolinijny, a jego zachowania są przewidywalne.

Od pewnego momentu, w powieści wyraźnie widać, że McCammon ujmie kwestie antagonistyczne bardzo klasycznie: jest dobro i zło; oboje szukają sojuszników. Koniec świata stanowi początek gry, której reguł jeszcze nie znamy. Choć Rolandowi wydaje się, że zna reguły, w końcu to wszystko jest tak, jak w jego grze komputerowej, tylko bardziej realnie. Porusza się więc na granicy utraty poczytalności, jednak nikt jak na razie tego nie dostrzega; dopóki jego działania są skuteczne i stanowcze. Los „rycerza” Rolanda jest połączony z pułkownikiem Macklinem, któremu ten ratuje życie. Pasują do siebie bowiem pułkownik, w skutek wstrząsu również zaczyna tracić zdolność jasnego myślenia. Przypominają mu się czasy wojny, nic w tym dziwnego, bo sytuacja niewiele się rożni. Problem polega jednak na tym, że pułkownik widzi Widmowego Żołnierza, który mówi mu co ma robić. W Rolandzie widać potencjał, trudno jednak powiedzieć czy sprzymierzy się on z dobrem, czy ze złem. Znając jednak życie, przejdzie na tą gorszą stronę.

Jest też moja ulubiona bohaterka, czyli Siostra. Jest to postać, której apokalipsa pomaga wyjść z marazmu, przebudzić się i odkryć w sobie chęć życia. Często w myślach nazywam ją Siostrą Jude („American Horror Story”), gdyż są podobnie ukształtowane. Obie uciekają przed przeszłością: tragicznym wypadkiem, który doprowadza do śmierci dziecka. Obie przekonane są co do swojej wyjątkowości, obie zostały również naznaczone piętnem zła, któremu muszą stawić czoło. Właściwie pierwszy tom jest zdominowany przez jej przemianę oraz konsekwencję jakie przynosi w skutek swojej determinacji. Dla Siostry apokalipsa stała się nowym początkiem, ona zaczyna żyć, gdy inni umierają. Żadna postać nie dokonała takiego kroku milowego w swoim rozwoju. Pozostali nadal są niewyraźnymi bohaterami z jeszcze bardziej niewyraźny celem swojej wędrówki. Siostra kieruje się w swoim działaniu pojęciem Dobra. i nawet jeśli nie wie dokąd wysyłają ją wizje, to podąża tam, gdzie prowadzi ją instynkt.

ŁABĘDZI ŚPIEW

Tytuł książki stanowi związek frazeologiczny mający symboliczne znaczenie. Łabędź stanowi głęboki symbol już od czasów starożytnych. To melanż wielu znaczeń: śmierci, miłosnego aktu, nieśmiertelności, hermafrodytyzmu, boskiej mocy, życia. Najczęściej łabędź jawi się jako istota pokonująca śmierć, jednak jej znaczenie należy odczytywać tanatologicznie: to śmierć stanowi początek życia. Znamienny wydaje się tu mit o Endymionie, który ożywa nocą, by uprawiać seks z Selene; o wschodzie słońca umiera ponownie. Dla człowieka akt seksualny stanowi uwieńczenie życia.  Zbliżamy się więc do znaczenia łabędzia jako orgazmu, czyli ostatecznego spełnienia przed śmiercią. Łabędzi śpiew oznacza więc dokonanie się losu, ostateczne spełnienie, graniczące z poczuciem boskości. Tuż przed śmiercią śpiewamy najpiękniej.

W pierwszej części nie widać jeszcze jasnych powiązań z powyższa symboliką. Można jednak przypuszczać, że tom drugi odsłoni przed nami owo ukryte znaczenie.

RETRO WSPOMNIENIE

Akcja powieści jest wielowątkowa. Pewne postacie pojawiają się i znikają, bohaterowie wciąż są w drodze, a taki stan rzeczy generuje wydarzenia poboczne. Relacje czasowe i przestrzenne między zdarzeniami są relatywne, gdyż w powieści istnieje możliwość bycia w innym miejscu, czyli podróży astralnej. Wszystkich bohaterów łączy coś, o czym jeszcze nie wiemy, a co dopiero przeczuwamy. Wszechwiedzący narrator sugeruje nam jedynie pewne rzeczy. Dzięki niemu widzimy o wiele więcej niż bohaterowie, ale poskładanie tego w całość nie jest jeszcze możliwe.  

Nie mogę powiedzieć, że jestem zaskoczona książką, bo moim zdaniem nie rzuca ona na kolana, ale również nie rozczarowuje. "Łabędzi śpiew" nie jest pełnokrwistym post-apokaliptycznym horrorem, tylko fantastyczną powieścią grozy. Historię czyta się z zapartym tchem, bo autor opowiadam nam historię pięknym, malowniczym językiem, który wciąga i nie pozwala się oderwać od tej bajkowej historii o zagładzie ludzkości. Tom pierwszy jest wprowadzenia, zawiązania akcji, co w oczywisty sposób implikuje, że przed nami powinien być cały kalejdoskop wydarzeń z oszałamiającym punktem kulminacyjnym. Tego można się dowiedzieć tylko czytając tom drugi :)




Myślę, że książka oczaruje wielbicieli fantastyki z pogranicza post-apokalipsy. Fani krwistego horroru niewiele tu dla siebie znajdą, co nie oznacza, że nie powinni tego czytać. Przypominam o takich filmach jak "Labirynt Fauna", czy "Ogród" , gdyż subtelna groza również warta jest uwagi (nie można wciąż tonąć w hektolitrach krwi). Są inne światy niż ten i mogą przecież istnieć też różne apokalipsy.

długich dni i zaczytanych nocy

Alicya Rivard



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz